Szefowa „Tygodnika Podhalańskiego”: Rynek pism regionalnych jest specyficzny
Z Beatą Zalot, szefową „Tygodnika Podhalańskiego”, rozmawiamy m.in. o specyfice polskiego rynku gazet regionalnych oraz o genezie licznych procesów, wytaczanych kierowanemu przez nią tytułowi.
Krzysztof Lisowski: Przygotowując się do rozmowy z Panią, znalazłem sporo informacji na temat procesów, jakie są wytaczane „Tygodnikowi Podhalańskiemu”. Wydawać by się mogło, że procesy to domena przede wszystkim takich tytułów, jak „Super Express” czy „Fakt”?
Beata Zalot, redaktor naczelna „Tygodnika Podhalańskiego”: „Tygodnik Podhalański” patrzy władzy na ręce. Jak łatwo się domyślić, z tego powodu jest trochę osób, które nas nie lubią. Nie piszemy tylko o festynach i przecięciach wstęg. Tak się już przyjęło, że gdy pojawiają się jakieś poważniejsze sprawy – interwencyjne czy nawet korupcyjne – to ludzie przychodzą właśnie do nas. Rzeczywiście, zdarzają się nam procesy, ale jak dotąd większość procesów wygraliśmy.
Czy w ciągu ostatnich lat takich procesów było dużo?
Obecnie mamy 9 toczących się spraw w sądzie. Jedną przegraliśmy, dwie ostatnio wygraliśmy, z czego jedna się już uprawomocniła. Najbardziej zapamiętałam sprawę sprzed dobrych kilku lat, kiedy pisałam o jednym z największych na Podhalu bandziorów, mającym m.in. powiązania z mafią łódzką. Kiedy pisałam o nim, miał kilka wyroków na koncie, ale tylko za jakieś drobne sprawy. W domu swoich rodziców ukrywał szefa łódzkiej „Ośmiornicy”. On się z tego wywinął, twierdził, że nie miał pojęcia, komu pomaga w ukrywaniu się. Ja zostałam wtedy skazana m.in. za nazwanie go „bandytą podhalańskim”. Tygodnik musiał go przeprosić i zapłacić ponad 20 tys. zł, co dla gazety lokalnej było sporą sumą. Niedługo potem trafił za kratki za więzienie grupy Afgańczyków. Miał ich przerzucić na Zachód, ale chcąc wyłudzić więcej pieniędzy, przetrzymywał ich, znęcał się nad nimi, np. tnąc jednej z kobiet ucho. Miałam wtedy ogromne poczucie niesprawiedliwości.
Czy uważa Pani, że w niektórych procesach oskarżani lub karani byliście niesłusznie?
Oczywiście. Ujawniamy treść rozmowy senatora z biznesmenem, działając w poczuciu misji, dla dobra społecznego i nawet jeśli ten proces wygrywamy, to płacimy wysoką cenę. Trwający prawie rok proces, bycie oskarżonym i tłumaczenie, że nie jest się bandytą, ale działa się w słusznej sprawie – nie jest przyjemne. Ostatnio pisaliśmy też o tzw. „księgowej”, która na Podhalu masowo oszukiwała ludzi, kilka osób doprowadziła do finansowej ruiny. Ciągle pojawiały się kolejne jej ofiary. Żeby ostrzec następnych, opisaliśmy metody jej działania i ujawniliśmy jej dane. Działaliśmy w słusznej sprawie wiedząc, że możemy za to trafić do sądu. Tak się też stało. Ostatnio zapadł korzystny dla nas wyrok, ale co się najeździłam po sądach i nadenerwowałam – to moje.
Część tych problemów wynika na pewno z niedoskonałego prawa prasowego. Co należałoby zatem – Pani zdaniem – w prawie prasowym zmienić?
Prawo prasowe w wielu miejscach jest już niestety, przestarzałe. Problematyczna jest choćby kwestia sprostowań, co odczułam niedawno na własnej skórze. Dla sądu każde pismo, które autor w nagłówku tytułuje jako „sprostowanie”, jest sprostowaniem niezależnie od treści. Sen z oczu spędza nam też słynny art. 212 kk, który traktuje dziennikarzy na równi z przestępcami. Pozwala zastraszać dziennikarzy, jest formą cenzury i zniechęca do podejmowania trudnych tematów. Powinien zniknąć.
Czy trudno robić gazetę, która z zasady jest krytyczna i dokładnie patrzy władzy na ręce?
Działamy od 1989 roku, czyli od ponad 20 lat, i od samego początku nasza gazeta miała charakter niepokorny. Ludzie przyzwyczaili się, że z każdym problemem, podejrzeniem korupcji, z nieuczciwością, niekompetencją urzędników przychodzi się do nas. Zajmujemy się też dziennikarstwem śledczym. Jesteśmy niezależni – także finansowo. Nie jesteśmy dotowani przez żadne władze, utrzymujemy się wyłącznie ze sprzedaży gazet i reklam.
Czy dziennikarstwo śledcze to praca – Pani zdaniem – trudna?
Dziennikarstwo śledcze to praca trudna i odpowiedzialna. Inaczej, niewątpliwie łatwiej, pisze się relacje z imprez lokalnych, sesji, konferencji prasowych lub sympatycznych spotkań kulturalnych, a inaczej porusza się tematy, którym trzeba poświęcić np. kilka tygodni, a nieraz miesięcy. Często decydują kwestie ekonomiczne. Nie każda redakcja może pozwolić sobie, żeby dziennikarz zajmował się kilka miesięcy jednym tematem i był wyłączony z innych obowiązków. Koszty niezależności często odczuwamy na własnej skórze. Przykład z ostatniego tygodnia: pisaliśmy o ubojni w Jabłonce, która od dłuższego czasu zanieczyszcza pobliską rzekę. Władze lokalne rozkładają bezradnie ręce, inspektorzy z Krakowa udają, że tematu nie ma. Po naszym artykule właściciel ubojni, który ma także sieć sklepów w regionie, wycofał się w nich ze sprzedaży „Tygodnika Podhalańskiego”. Jesteśmy już do takich działań przyzwyczajeni.
Na czym więc tak naprawdę polega dziennikarstwo lokalne?
Pracowałam przez kilka lat w krakowskim oddziale „Gazety Wyborczej”, przyglądałam się pracy dziennikarzy z Warszawy, którzy przyjeżdżali robić reportaże na „prowincję”. Gdy przeszłam do gazety lokalnej, zobaczyłam, na czym polega ta różnica. Dziennikarz lokalny pracuje na niewielkim terenie, gdzie wszyscy się znają. Żyje w tej społeczności i ze swej pracy jest rozliczany na bieżąco. W sklepie, na poczcie, na ulicy. Pracując w gazecie ogólnopolskiej, „łowi” się fajny temat, jedzie w teren, robi reportaż, po czym się znika. Nawet jak popisze się bzdury, podkoloryzuje trochę, wiedzą o tym tylko ludzie na miejscu, których już nigdy się nie spotka. Praca w gazecie lokalnej wymaga innego spojrzenia. Wymusza większą rzetelność. Uczy pokory. A tej nigdy za dużo w naszym fachu.
Za sprawą krytycznych artykułów „Tygodnik Podhalański” stracił wielu reklamodawców. Jak zatem wygląda ekonomiczna rzeczywistość tytułu?
Czasy, jakie są, każdy wie. Nie jest łatwo. Utrzymujemy się ze sprzedaży gazet i z reklam, których mimo wszystko nam nie brakuje. Nie otrzymujemy od nikogo dotacji i mimo to jesteśmy samowystarczalni. Właściciele firm widzą po prostu, jak popularna jest nasza gazeta, ogłaszają się u nas, bo wiedzą, że to najlepszy sposób, żeby dotrzeć do klienta. Sytuacji, kiedy traciliśmy reklamodawców, było dość sporo. O ostatniej z ubiegłego tygodnia mówiłam wcześniej (ubojnia). Kilka lat po opisaniu przeze mnie sporu pomiędzy jednym z biznesmenów w Czarnym Dunajcu a lokalną władzą ten też wycofał nasze gazety ze swoich sklepów. Pamiętam też, jak odwołano podpisaną już kampanię reklamową luksusowego hotelu „Litwor” po tym, jak w tekście z uroczystości otwarcia zacytowaliśmy jakiś krytyczny głos. W ubiegłym roku jeden z restauratorów w Nowym Targu wycofał u nas reklamę po tym, jak napisaliśmy o toczącej się przeciwko niemu sprawie w prokuraturze.
Naprawdę nie boicie się żadnego tematu? Mam czasami wrażenie, że mimo wszystko istnieją tematy, o których dziennikarze nie chcą pisać...
Jesteśmy poza wszelkimi układami. Czasem chce mi się śmiać, gdy widzę reakcje nowych ekip rządzących. Ponieważ krytykowaliśmy poprzedników, są przekonani, że pomogliśmy im władze przejąć, więc będziemy teraz dla nich przychylni. Kiedy w naszej gazecie widzą pierwsze artykuły nie po ich myśli, są zaskoczeni. Ale szybko przyzwyczajają się do tego, że nie ma żadnej ulgi – niezależnie od tego, czy są z PiS-u czy PO, bez względu na to, jakie lokalne ugrupowanie reprezentują. Po prostu robimy swoje. Zresztą przed wyborami ciągną z ogłoszeniami do naszej redakcji wszystkie ugrupowania polityczne.
Według badań z 2010 roku średnia sprzedaż „Tygodnika Podhalańskiego” wynosiła 17.347 egz., natomiast w 2011 roku – 16.645 egz. Mimo że utrzymujecie się wciąż w czołówce, to zanotowaliście spadek sprzedaży. Czy będziecie podejmować jakieś działania, aby tę sprzedaż wspierać?
Spadek sprzedaży to tendencja ogólnopolska, która dotknęła także nas. Na pewno ten minimalny spadek sprzedaży bierze się m. in. z malejącej ostatnio liczby turystów pod Tatrami. Turyści to także nasi czytelnicy. Sprzedajemy nieco mniej gazet papierowych, ale cały czas rozszerzamy swoją działalność. Jesteśmy obecni w internecie, ciągle rozwijamy nasz portal internetowy – www.24tp.pl. W ubiegłym roku albo dwa lata temu nasza strona zajęła 2. miejsce w Polsce w jednym z rankingów stron internetowych gazet lokalnych. Mamy też telewizję internetową, która jest już hitem wśród naszych czytelników zza Oceanu. Cały czas walczymy więc o naszych odbiorców i poszerzamy ofertę. Gdy dzieje się coś ciekawego, natychmiast pojawia się o tym informacja na naszej stronie internetowej z zaznaczeniem, że więcej można będzie przeczytać w wydaniu papierowym. Podobnie działamy z telewizją – na miejscu jest i kamera, i dziennikarz piszący do gazety. Reportaż jest zapowiedzią artykułu lub odwrotnie: artykuł odsyła do reportażu telewizyjnego, który kontynuuje temat.
Czy będziecie przygotowywali w najbliższym czasie wersję tygodnika na urządzenia mobilne?
W tej chwili nowością jest e-wydanie „Tygodnika Podhalańskiego”, jest już w sprzedaży m.in. przez naszą stronę internetową. Wydawca pracuje nad mobilnymi wersjami TP, mimo że nasz czytelnik jeszcze się od nas tego nie domaga. To trochę inny odbiorca, niż w przypadku prasy ogólnopolskiej.
„Tygodnik Podhalański” to jedno z nielicznych polskich pism lokalnych, które ma charakter opiniotwórczy i często cytowane jest przez media ogólnopolskie. Z czego to wynika?
Jesteśmy wyróżniającym się tygodnikiem, mimo że lokalnym – znanym nie tylko na Podhalu, zauważalnym w całej Polsce. Ogólnopolskie portale, dziennikarze telewizyjni, prasowi często szukają u nas tematów. Myślę, że wynika to także ze specyfiki naszego terenu. Jesteśmy w atrakcyjnym miejscu w Polsce. Podhale przyciąga większe zainteresowanie, niż inne regiony, choćby ze względów turystycznych, wciąż żywego folkloru, wydarzeń kulturalnych, sportowych.
Czy jest jakieś medium, które postrzega Pani jako medium konkurencyjne wobec „Tygodnika Podhalańskiego”?
Dodatki podhalańskie wydaje „Gazeta Krakowska” i „Dziennik Polski”. Szczerze powiedziawszy, po przejęciu tych tytułów przez duży koncern i zwolnieniach, te gazety przestały być dla nas konkurencją. Ścigamy się raczej z największymi portalami internetowymi.
Jak w tym momencie wygląda profil czytelnika „Tygodnika Podhalańskiego”?
Naszym odbiorcą przede wszystkim są mieszkańcy szeroko rozumianego Podhala. Duża część tej gazety jest skierowana właśnie do nich, piszemy o tym, co się dzieje tutaj, na miejscu, podajemy informacje bieżące, poruszamy sprawy interwencyjne, o których mówiłam wcześniej. Z drugiej zaś strony – mamy dość specjalistyczny dział poświęcony górom, skierowany do osób, które się wspinają i kochają Tatry. Tych czytelników mamy rozrzuconych po całej Polsce. Stanowią oni dużą część wśród naszych prenumeratorów. Trzeci odbiorca to odbiorca sezonowy. Charakter „Tygodnika” zmienia się w zależności od sezonu. W wakacje i w ferie spora jego część przeznaczona jest dla turystów. Pokazujemy im ciekawe rzeczy, które niekoniecznie znajdą w przewodnikach. Ostrzegamy przed różnymi niebezpieczeństwami – kieszonkowcami na Krupówkach czy lawinami w Tatrach. Staramy się wychowywać naszych kwaterodawców czy restauratorów. Ostatnio wytoczyliśmy batalię przeciwko płatnym toaletom w zakopiańskich knajpach.
No i mamy także sporą grupę czytelników w USA. W Chicago mamy nawet jedną z naszych 3 redakcji. Śmieję się, że jesteśmy lokalnym tygodnikiem, wychodzącym na dwóch kontynentach.
O rozmówcy
Beata Zalot – od 8 lat redaktor naczelna „Tygodnika Podhalańskiego”. Penetruje Podhale w poszukiwaniu ciekawych osobowości, które potem stają się bohaterami jej reportaży w TP i opowiadań. Pisze też wiersze (tomiki „Przesyłki ciszy”, „Pomiędzy” „Szepty”), maluje oraz fotografuje. Jest rodowitą góralką. Wcześniej pracowała m.in. w „Gazecie Wyborczej”. W tym roku została jednym z laureatów Local Press – wygrała w kategorii „Rolnictwo, wieś, ekologia” (za artykuł „Misja: owca”). Rok temu w tym samym konkursie „Tygodnik Podhalański” otrzymał tytuł „Gazety Lokalnej Roku”.
Dołącz do dyskusji: Szefowa „Tygodnika Podhalańskiego”: Rynek pism regionalnych jest specyficzny