Krzysztof Cugowski: czuję się spełniony, prawie (wywiad)
Jestem muzykiem spełnionym. Doskwiera mi tylko fakt, że nie spróbowałem prawdziwej konfrontacji z publicznością poza Polską – powiedział PAP Krzysztof Cugowski. Były wokalista Budki Suflera właśnie wydał płytę „50/70 Moje najważniejsze”.
Jest 1970 rok. Krzysztof Cugowski nagrywa swoją pierwszą piosenkę „Blues Maxwell George”. Teraz ten, nagrany ponownie utwór otwiera płytę „50/70 Moje najważniejsze”. Dla tych, którzy - jakimś cudem – słabo znają repertuar Budki Suflera, ale przede wszystkim solowy Krzysztofa Cugowskiego, płyta może być zaskoczeniem. Jest tu nie tylko blues rockowy repertuar, z którego jest pan znany, ale także utwory jazzujące oraz z orkiestrą symfoniczną.
Krzysztof Cugowski: Przez 50 lat nagrałem ponad 400 piosenek, najróżniejszych. Takie, które bardzo lubię, ale też takie, za którymi dziś nie przepadam. To jest normalna rzecz. Oczywiście, że nagrywając każdą piosenkę, wykonawca ma nadzieję, że będzie świetnie, ale wychodzi bardzo różnie. Nie ma patentu na to, żeby każda rzecz była wyjątkowa i stała się przebojem. To nie jest produkcja śrub, gdzie jest sztabka i z prasy każda sztuka wychodzi taka sama. Muzyka to zajęcie obarczone dużym ryzykiem, nieprzewidywalne. I całe szczęście. To jest fascynujące. A wybór na płytę jest absolutnie subiektywny. Jest pierwszy utwór, jaki nagrałem w marcu 1970 roku, czyli „Blues Maxwell George”, z pierwszym składem Budki Suflera, z którego żyje już tylko jeden muzyk. Jest też ostatni numer, który nagrałem, czyli „Twoja łza”. W międzyczasie kilkanaście piosenek z różnych momentów mojego życia.
Nagrywając pierwszą swoją kompozycję, był pan już przekonany, że chce zostać muzykiem? Podobno rodzice chcieli, żeby został pan prawnikiem.
Te pragnienia rodziców na początku były jeszcze inne. Do szkoły muzycznej w Lublinie poszedłem w 1957 roku. Wtedy za nami był konkurs chopinowski. Wygrał go Adam Harasiewicz (w 1955 roku został drugim polskim pianistą w historii, który zwyciężył w Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina - PAP). Zrobił furorę nie tylko graniem, ale też ekstrawaganckim na tamte czasy wyglądem. Moja mama była w nim zakochana. Rodzice wysłali mnie więc do szkoły muzycznej i tam grałem na fortepianie przez siedem lat. Potem w liceum grałem jeszcze na klarnecie. Ale mama chciała, żebym został pianistą. Z kolei jak skończyłem ogólniaka, to już się jej wydawało, że będę prawnikiem. Z reguły jest tak, że to, co rodzice wymyślą dla dzieci, się nie spełnia. I pewnie dobrze. Przynajmniej tak było w moim wypadku. Pianistą byłbym pewnie takim sobie, a jakim prawnikiem to nawet nie chcę myśleć.
Lublin nie wyróżniał się wtedy na kulturalnej mapie Polski. Była w mieście jakaś grupa muzyków, miejsce, wokół którego się skupiali, czy raczej życie toczyło się wokół popularnych barów „Śródmiejski” i „Kaczuszka”?
Nie było żadnego środowiska. W dużych miastach takie grupy skupiają się wokół wyższej szkoły muzycznej, a takiej w Lublinie nie było i nie ma. Lublin w tamtych czasach był czystej krwi prowincją, nie ma się co oszukiwać. Myśmy, poprzez własną zawziętość i chęć zrobienia czegoś, co jest dla nas istotne, chcieli wyjść szerzej. Pierwsze dwie płyty były robione bez kalkulacji, nikt nie myślał, czy jakaś piosenka będzie przebojem. Czy będzie trwała 3 minuty, czy 20. Byliśmy młodymi ludźmi, którzy chcieli z siebie wyrzucić to, co się działo w naszych głowach. To spontaniczne działanie było najważniejsze, bez podtekstów. Im człowiek jest starszy, nabiera doświadczenia, zaczyna kalkulować. A wtedy to przestaje być fajne i istotne.
Przykładem jest „Sen o dolinie”, cover soulowego hitu Billa Withersa „Ain’t No Sunshine”. Kiedy nagrywaliśmy go w 1974 roku, to w ogóle nie był w zasięgu naszych zainteresowań. To nasz przyjaciel z Radia Lublin Jurek Janiszewski nas do tego namówił. Zrobiliśmy to trochę dla jego przyjemności. I numer stał się przebojem, choć na początku tylko w Rozgłośni Harcerskiej. Państwowe radio nie chciało nas grać. To był czas, kiedy Gierek wkładał ludziom do głów brednie typu, że jesteśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata. A tu nagle wychodzi gość i śpiewa „znowu w życiu mi nie wyszło”. A won nam z takim utworem. Dopiero po jakimś czasie, jak to się stało przebojem wśród młodych ludzi, zaczęto nas łaskawie grać.
Zespół wszedł do studia w 1975 roku i zarejestrował pierwszą płytę „Cień wielkiej góry”, która okazała się sukcesem. To był dla pana i zespołu punkt zwrotny, czy musieliście jeszcze na niego poczekać?
Polskie Nagrania wytłoczyły wtedy 60 tysięcy sztuk, co było obligatoryjną ilością płyt. Sprzedały się w dwa dni. Ale Polskie Nagrania nigdy nie wznowiły tej płyty. Nie było żadnego dodruku. A było ciśnienie na co najmniej pół miliona. Nikogo to jednak nie obchodziło, tym bardziej w przypadku tego typu zespołu. Ale czuliśmy, że stajemy się z dnia na dzień bardziej popularni. Może teraz to brzmi dosyć komicznie, jak się na mnie spojrzy, ale wtedy byliśmy zespołem młodzieżowym. Widzieliśmy, że na koncertach przybywa młodych ludzi. Ale żadnych kalkulacji, ile potrwa ta kariera, nie było. Wtedy nie myślałem, że to będzie moje zajęcie do grobowej deski.
W tym samym roku po raz pierwszy wyjeżdża pan z zespołem za granicę. Dla młodych chłopaków z Lublina Berlin Zachodni musiał być szokiem?
Był większym szokiem niż nasza podróż do Stanów Zjednoczonych w latach 80. Przed wyjazdem do Berlina Zachodniego na koncerty mieliśmy odprawę w Pagarcie z panem, który się zajmował wysyłaniem zespołów za granice. Opowiadał nam z pełną powagą, że będą nas inwigilować przedstawiciele obcych służb, żebyśmy uważali, patrzyli wokoło, słuchali. Z dzisiejszej perspektywy jakieś kompletne bajki, ale byliśmy tym przerażeni. Co prawda były to już lata poluzowania gospodarczego Gierka, co okazało się zresztą początkiem końca komuny, ale wciąż tkwił w nas strach lat 60. Pamiętam, że wtedy groźbę wojny wmawiano nam w zasadzie co roku. Ludzie wykupywali cukier, sól, mąkę. Trzymali to gdzieś na strychach. Tak komuniści trzymali ludzi w ryzach, strachem przed czymś nieokreślonym. Nieważne, z kim miała być wojna, ale miała być. Szczególnie podczas Inwazji USA w Zatoce Świń na początku lat 60. Pamiętam, że wtedy ojciec siedział przed radiem i słuchał Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa. Wszyscy byli przekonani, że będzie wojna. Ten rys na psychice, ta psychoza okazała się nieodwracalna. Jestem dzieckiem PRL-u i to mówię z przykrością, bo często się łapie na tym, że ten PRL tkwi w podświadomości.
Ale wracając do Berlina. Kiedy tam jechaliśmy w połowie lat 70., był wizytówką wolnego, zachodniego świata. Miał pokazać jego siłę. I zrobił na nas, którzy na chwilę wychyliliśmy się z szarej komuny, szokujące wrażenie. Po rozmowach w Pagarcie, cały czas czekałem, kiedy przedstawiciele wywiadu, służb z krajów NATO będą mnie wypytywać, nie wiem, o 7 Pułk Kołobrzeski i jaki jest jego stan osobowy (pułk do dziś mieści się w Lublinie – PAP). Człowiek zdawał sobie sprawę z tego wariactwa, ale paranoja robiła swoje. Jak wróciliśmy do Polski, to byłem nawet zdziwiony i niedowartościowany, że mnie te służby nie chciały inwigilować. Wtedy się zorientowałem, że nic nie jestem wart, bo nikt ode mnie nic nie chciał (śmiech). Choć wtedy wcale to nie było śmieszne.
Połowa lat 70. to także epizod filmowy, udział w „Przepraszam, czy tu biją” Marka Piwowskiego. Jak do tego doszło?
Byliśmy już wtedy popularni. Piwowski zaproponował nam zrobienie muzyki do nowego filmu. Romek napisał fajną muzykę, nagraliśmy ją. Potem zaczęły się jakieś dziwne historie, krótko mówiąc, muzyka wypadła z tego filmu. Okazało się, że Piwowski skorzystał z muzyki, którą napisał Piotr Figiel. Nam został tylko występ w jednej scenie w klubie. Gramy zresztą fragment utworu, który miał być częścią naszej muzyki do całego filmu. Trochę nas wyrolowano. Byliśmy młodzi, poza układem, dopiero nabieraliśmy doświadczenia.
Koniec lat 80. ponownie wyjeżdżacie, tym razem do USA. Mieliście nadzieję, że to szansa na podbój zachodniego rynku?
Myśmy już mieli pod 40. W Polsce mieliśmy swoje rodziny i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby zostać. Nie było to takie proste, porzucić to wszystko i wyjechać. Zwłaszcza, że PRL wywołał w nas strach przed nieznanym, przed Zachodem. Ale przeszliśmy skrócony kurs tego, jak to mogłoby wyglądać. Debiutancki koncert w USA zagraliśmy w Nowym Jorku na Broadwayu w Beacon Theatre, który był topowym miejscem. Martin Scorsese nakręcił tu dokument koncertowy o Stonesach „Rolling Stones w blasku świateł”, grało tam wielu wybitnych artystów. Menagement, który nas sprowadził, dobrze się przygotował na naszą wizytę. Z tej okazji ukazał się minialbum „American Tour” z anglojęzycznymi wersjami naszych przebojów. Można go było kupić m.in. w najbardziej prestiżowej sieci sklepów muzycznych Tower Records. Ale szybko się okazało, że te anglojęzyczne wersje są niepotrzebne. Graliśmy dla Polonii, a ona nie chciała nas słuchać po angielsku. I przyszła szarzyzna polonijna, choć zaliczyliśmy to granie w pełnej krasie i pozwoliło nam przetrwać najgorszy okres w Polsce - czas transformacji, kiedy ludzie nie chodzili na koncerty, kultura była na ostatnim miejscu ich potrzeb. Przy tym przejściowym trzęsieniu ziemi rozrywka dostała najbardziej. Podobnie jest zresztą dziś. Oczywiście w innej skali, ale to ciężki czas dla kultury. Jesteśmy zdezorientowani, co będzie. Nie mamy doświadczenia w takich sytuacjach. Nie wiemy, w jakim kierunku wszystko się rozwinie. A ludźmi kultury niespecjalnie się ktokolwiek zajmuje. Tak jak w PRL-u byliśmy branżą bez zawodu, teoretycznie niepracującą, bez możliwości nacisku. Dziś też raczej nas nikt poważnie nie potraktuje. Jak się nie podoba, to możemy zmienić zawód. Nie mam pretensji, ale stwierdzam fakt. Jesteśmy branżą rozrywkową.
W Stanach graliście koncerty, ale nagraliście też płytę.
Regularnie jeździliśmy do Stanów, byliśmy bardzo popularni. Mieliśmy ustaloną markę. Daliśmy specjalny koncert w prestiżowej nowojorskiej Carnegie Hall. A w 2004 roku nagraliśmy tam płytę „Jest” ze znakomitym gośćmi. Zagrali m.in. basista Marcus Miller oraz Steve Lukather i Greg Phillinganes z Toto. Ten ostatni był naszym producentem (pracował min. z Erikiem Claptonem, Michaelem Jacksonem, Stevie Wonderem – PAP). Dziwił się, że nie próbowaliśmy robić kariery w USA wcześniej. Trudno było mu wytłumaczyć rzeczywistość Polski lat 70. i 80. Gdybyśmy wtedy spróbowali, to może coś by z tego było. Teraz tego się już nie dowiemy. Ale wtedy żaden menedżer, firma płytowa, nie zainwestowałaby w artystę, który nie jest na miejscu. Mówiąc artyście mieszającym wtedy w PRL albo innym komunistycznym kraju, że pojutrze ma być tu i tu, mogłeś być raczej pewien, że tak nie stanie. Już samo wyjęcie paszportu z pancernej szafy milicji było problemem. Do tego dochodziło wiele innych przeciwności. Trzeba było być za granicą na stałe, próby z doskoku były skazane na niepowodzenie. Nieudana próba kariery zagranicznej Czesława Niemena, który zresztą zagrał na naszej pierwszej płycie, była tego przykładem.
Na przestrzeni lat na dobrą sprawę jedyną osobą, która zrobiła przyzwoitą, choć też nieoszałamiającą karierę w muzyce rozrywkowej, jest Basia Trzetrzelewska. Basia uporem, przez Anglię, dała radę. Na tyle lat tej branży jedyny przykład to, mówiąc delikatnie, dość skromnie. Trzeba by się zastanowić nad kondycją branży rozrywkowej w Polsce. W tym aspekcie jesteśmy zaściankiem i niestety przez 30 lat od wyjścia z szaleństwa komunizmu też nic się nie udało. To pokazuje dziwactwo naszego rynku. Ten mój brak konfrontacji z publicznością poza Polską jest w zasadzie jedyną rzeczą, której mogę w jakimś stopniu żałować. Poza tym jestem spełniony.
Także jeśli chodzi o solowe nagrania? Przy okazji solowej płyty „Przebudzenie” z 2015 roku, która otrzymała dobre recenzje, ale nie okazała się sprzedażowym hitem, jeden z recenzentów napisał, że widać na niej pańskie możliwości, jakoś blokowane w trakcie grania z Budką Suflera.
Nie jestem tytanem pracy, do solowych rzeczy się niespecjalnie rwałem, kiedy byłem w zespole. Nie robiłem tego, bo byliśmy naprawdę zajętym zespołem. Poza tym jakiekolwiek solowe ruchy nie były przez moich kolegów dobrze odbierane. Nie chciałem się z tym szamotać. Po zakończeniu działalności Budki nagrałem fajną płytę, o której pan wspomniał. Mało komercyjną, ale miałem z niej sporo frajdy. Potem nagrałem zupełnie inną rzecz z synami. Może faktycznie powinienem wcześniej rozstać się z kolegami. Jak teraz na to patrzę, to może o 10 lat za późno zakończyliśmy wspólne granie. W ostatniej dekadzie wspólnego grania w Budce Suflera nic szczególnie istotnego się nie wydarzyło. Ostatnim ważnym momentem było wspomniane nagrywanie płyty w Stanach. Doświadczyliśmy tego, jak by to wyglądało w normalnym świecie, z normalnymi ludźmi. Dekadę później rozstaliśmy się. Z Romkiem Lipko graliśmy od ponad 40 lat. Nawet tylko siedząc z kimś przy biurku można oszaleć. Zagraliśmy na pożegnanie sto koncertów i godnie zakończyliśmy wspólne granie.
Od tamtej pory gra pan z Zespołem Mistrzów.
To dla mnie wyjątkowe doświadczenie. Po pierwsze tworzą go znakomici muzycy. Super gra się nam na scenie, ale też - co jest bardzo ważne - mamy bardzo dobre kontakty prywatne. Chcemy nagrać naszą, autorską płytę. Ale póki co, obecna sytuacja zdemolowała wszystko.
Jak pan ocenia aktualną sytuację. Fakt, że ma pan za sobą epizod polityczny, pozwala lepiej zrozumieć mechanizmy i kulisy polityki, czy wręcz przeciwnie, odrzuca pana od polityki?
Myślę, że przeceniamy wartość polityki w życiu społecznym. Politycy to zresztą skrzętnie wykorzystują. Gra toczy się swoim torem. Lepiej albo gorzej. Poświęcamy jej zbyt wiele miejsca. Sprawy polityczne nabrały horrendalnych rozmiarów. Jestem za spokojnym podejściem do polityki.
Rozmawiał Wojciech Przylipiak
„50/70 Moje najważniejsze” to dwupłytowe wydawnictwo (Mystic). Pierwsza płyta zawiera 14 piosenek z różnych okresów kariery Krzysztofa Cugowskiego, w nowych aranżacjach. Druga to zapis koncertu wokalisty z Zespołem Mistrzów (w skład wchodzą m.in. gitarzysta Jacek Królik i kontrabasista jazzowy Robert Kubiszyn), który odbył się w 2018 roku w Radiu Lublin. 30 maja Krzysztof Cugowski skończy 70 lat.
Dołącz do dyskusji: Krzysztof Cugowski: czuję się spełniony, prawie (wywiad)